Dość szybko udało nam się umówić na wywiad. Tymczasem słyszeliśmy, że poseł Babinetz nie spotyka się z wyborcami, ani dziennikarzami, nie odpisuje na maile, nie można się umówić na dyżur poselski.
Nie wiem skąd takie wieści, ale mogę przypuszczać.
Takie słowa padły na antyrządowej manifestacji 13 grudnia w Krośnie ze strony organizatora. Adrian Krzanowski wręcz wzywał, żeby obywatele spróbowali i sprawdzili, że jest to niemożliwe.
Biuro jest czynne codziennie, a pracownicy udzielają porad i wszelkich informacji wszystkim zainteresowanym. Natomiast ja przyjmuję w trakcie dyżurów poselskich w każdym tygodniu po kilkanaście, a czasem więcej osób, które przychodzą z bardzo różnymi sprawami. Podejrzewam, że chodzi o to, że ten pan, o którym mówimy, na początku tej kadencji Sejmu, przeprowadził ze mną długi wywiad jako dziennikarz jednego z lokalnych mediów. Natomiast od pewnego czasu jest w województwie podkarpackim jednym z przywódców ugrupowania, które w skrócie nazywa się KOD. Myślę, że nie można w tych dwóch rolach równocześnie występować. Trudno, żeby teraz jako lider radykalnie przeciwnego obozu politycznego wszedł w rolę dziennikarza i przeprowadził wywiad.
Czyli postrzega pan KOD, jako ugrupowanie polityczne i to jest przyczyną odmowy udzielenia wywiadu tej jednej osobie? W takim przypadku rozmowa byłaby raczej możliwa nie na zasadzie wywiadu, a debaty? Np. z udziałem moderatora?
Można sobie wyobrazić, żeby któryś działacz Prawa i Sprawiedliwości z Podkarpacia spotkał się na debacie prowadzonej przez moderatora z reprezentantem przeciwnego ugrupowania. Przedstawiciele wielu ugrupowań politycznych regularnie spotykają się w formie debaty prowadzonej przez dziennikarzy, np. na antenie Radia Rzeszów. To może być dobry przykład dla innych lokalnych mediów.
Nawiązując jeszcze do protestu pod biurem posła Piotrowicza z ubiegłego tygodnia, było tam wspomniane też pańskie nazwisko. Organizator podkreślił, że kiedyś walczył pan o demokrację i prawa człowieka, a następnie zarzucił, że teraz współpracuje pan z "prokuratorem stanu wojennego", a nawet padło określenie "oprawcą opozycji".
Po pierwsze trzeba ważyć słowa. Określenie "oprawca" może odnosić się do funkcjonariusza UB, czy Informacji Wojskowej, który torturował lub mordował uczestników podziemia niepodległościowego. Użycie tego słowa w tym przypadku jest absurdalne i obraźliwe. Moje zaangażowanie w Prawie i Sprawiedliwości to jest kontynuacja działalności w "Gońcu Podkarpackim", Konfederacji Polski Niepodległej i Lidze Republikańskiej. Dowodem tego jest chociażby spóźniona o wiele lat, ale ważna ustawa przeprowadzona przez Prawo i Sprawiedliwość, która odbiera przywileje emerytalne funkcjonariuszom komunistycznych służb, w tym szczególnym oprawcom, nie tylko ze Służby Bezpieczeństwa, ale i funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, z lat 40-tych i 50-tych, a to był najbardziej krwawy okres. Już mało kto z nich żyje, ale chodzi również o symboliczną sprawiedliwość.
Ustawa dotyczy też funkcjonariuszy Głównego Zarządu Informacji WP, czyli komunistycznych wojskowych służb, które były de facto służbami sowieckimi i mordowały żołnierzy podziemia niepodległościowego w latach 40-tych i 50-tych, a także ich następców z Wojskowych Służb Wewnętrznych (poprzednicy WSI). Chodzi o przywrócenie sprawiedliwości, żeby oprawcy i kaci nie mieli wyższych emerytur niż ich ofiary - obrońcy niepodległej Polski, którzy byli torturowani, więzieni, wyrzucani z pracy i często nie mogli wypracować emerytury. Także wiele rodzin Żołnierzy Niezłomnych było szykanowanych nawet przez kilkadziesiąt lat. Tymczasem to KOD broni przywilejów komunistycznych służb i udziela ich przedstawicielom głosu na swoich demonstracjach. W ostatnich dniach już to wstydliwie próbował ukrywać, ale w poprzednich tygodniach otwarcie bronił tych przywilejów.
Odebranie przywilejów nie dotyczy jednak prokuratorów, a to właśnie prokurator PRL jest jedną z twarzy dzisiejszego PiS, a w stanie wojennym podpisał akt oskarżenia wobec działacza opozycji, u którego znaleziono ulotki. Była to jedna z przyczyn grudniowej manifestacji w Krośnie. Jak pan się czuje siedząc w tych samych ławach poselskich, skoro w czasie PRL sam pan roznosił opozycyjne gazetki?
Jeśli chodzi o przynależność do PZPR, to sam poseł Stanisław Piotrowicz mówił dla "Gazety Polskiej Codziennie", że się tego wstydzi, zresztą ja przed kilku laty komentując tę sprawę, powiedziałem, że "do PZPR-u bym się nie zapisał". Natomiast co do działalności Stanisława Piotrowicza, jako prokuratora w latach 80-tych, to mamy kilka relacji i przeważają te, w których działacze opozycji antykomunistycznej mówią, że starał się on im nie zaszkodzić, a raczej ich bronić lub złagodzić konsekwencje oskarżeń. Nie mamy powodu, żeby temu nie dać wiary. Oczywiście nie ma jednolitej opinii, jedna z tych osób wygłaszała różniące się w latach oceny. Szacunek należy się wszystkim, którzy narażali się w podziemiu "solidarnościowym".
Natomiast w szeregach "ludowego wymiaru sprawiedliwości" zdarzały się rzadkie przypadki ludzi, którzy starali się zachować przyzwoitość. To jest oczywiście cenne, mamy tu do czynienia z trudnym do jednoznacznego osądzenia "obszarem szarości". Generalnie trzeba konsekwentnie przeprowadzać proces lustracji i dekomunizacji, każdy przypadek badając indywidualnie i nieraz mozolnie dochodząc do prawdy.
Nie wiem, jak daleko siedzicie na sali sejmowej, ale nie przeszkadza panu takie sąsiedztwo w klubie?
Odległość nie ma tu żadnego znaczenia... Trzeba jeszcze przypomnieć, że poseł Stanisław Piotrowicz jest atakowany przez te środowiska polityczne, które jednocześnie bronią przywilejów emerytalnych "ubeków". A np. TVN 24 w jednym programie atakował Piotrowicza i zaraz potem zaciekle bronił wysokich emerytur komunistycznych służb. Czyli nie chodzi im o zasady, ale o polityczny atak na niego, niedawno za działalność w "Zespole Smoleńskim", a teraz za wytrwałą i merytoryczną pracę nad ustawami porządkującymi funkcjonowanie Trybunału Konstytucyjnego, co wzbudza bezsilną wściekłość opozycji "histerycznej". A wracając jeszcze do poprzedniego wątku, na każdą sprawę należy patrzeć indywidualnie, dlatego np. "ustawa deubekizacyjna" przewiduje, że w przypadku osoby, która w latach 80-tych pracowała w SB, co było haniebne, ale później w latach 90-tych już w Policji narażała swoje życie i zdrowie w obronie życia Polaków, np. w walce z niebezpieczną przestępczością zorganizowaną, Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji ma prawo zachować jej przywileje emerytalne.
Pierwszy rok rządów PiS upłynął pod ostrzałem ze strony opozycji, zarzuca się dążenie do dyktatury i łamanie Konstytucji.
Jest kilka przyczyn tej sytuacji. Jedna to wielki żal po utracie realnej władzy i wynikających z jej sprawowania możliwości, a druga też bardzo ważna jest natury psychologiczno-mentalnej. Opozycja, szczególnie to ugrupowanie, które rządziło - Platforma Obywatelska, ale też te środowiska, które uważają się za szczególnie europejskie i nowoczesne, nie są zdolne mentalnie przyjąć do wiadomości, że partia przywiązana do tradycji narodowej i niepodległościowej - Prawo i Sprawiedliwość, może rządzić w Polsce. Nie przyjęli do wiadomości wyników wyborów - werdyktu Polaków i buntują się przeciw temu, mając wsparcie części środowisk celebrycko-medialnych, a także w kręgach elit Unii Europejskiej.
Są też konkrety, choćby kwestia zaprzysiężania sędziów Trybunału Konstytucyjnego.
Ciągłe protesty wokół sprawy Trybunału Konstytucyjnego to pochodna tego podstawowego czynnika. Skoro nie zgadzają się z wynikiem wyborów, to szukają jakiegoś pretekstu. Dlaczego mówię o pretekście? Przecież pod koniec poprzedniej kadencji Sejmu to Platforma, PSL i SLD wybrały niezgodnie z procedurami i łamiąc obyczaje 5 sędziów Trybunału Konstytucyjnego, jakby "awansem", na zapas, za nowy Sejm. To był początek tego problemu. Najwyraźniej uznano, że "jeżeli miałoby stać się coś tak strasznego, że Prawo i Sprawiedliwość mogłoby rządzić, to trzeba tak zmienić skład TK, żeby potencjalnie móc wszystkie ustawy blokować". Dlatego konieczna była reakcja Prawa i Sprawiedliwości i działania, żeby naprawić sytuację, a to spowodowało samonapędzający się konflikt, bo każda kolejna zmiana wywoływała ostry atak opozycji, w tym szczególnie "histeryczny" w wykonaniu .Nowoczesnej.
Przy czym poprzedni Sejm miał prawo wybrać 3 sędziów, od których prezydent Andrzej Duda nie przyjął przyrzeczenia.
Aczkolwiek np. w USA prezydent wstrzymuje się w takich sytuacjach, gdy sędzia ma rozpocząć kadencję po wyborach. W sprawie tych trzech można się spierać o termin, koniec kadencji trzech sędziów był jednak już po wyborach, choć przed rozpoczęciem pracy nowego Sejmu, a w przypadku dwóch już ewidentnie koniec kadencji przypadał na pracę nowego Sejmu. Okazało się, że trybunał to nie jest wystarczający pretekst do ciągłych protestów społecznych, więc zaczęto szukać innych. Jest to spowodowane tym, że Prawo i Sprawiedliwość szybciej i skuteczniej niż poprzednicy realizuje swój program. To budzi zaniepokojenie opozycji, która boi się, że jak PiS zrealizuje swój program, to wygra kolejne wybory, a to jest nie do przyjęcia chociażby dla kierownictwa "Gazety Wyborczej" i innych środowisk uważających się za jedynie godnych do sprawowania "rządu dusz" w Polsce.
Propozycje zmian w trybunale spotykają się jednak z merytoryczną krytyką. Np. pomysł rozpatrywania spraw "za kolejnością" jest traktowany, jako plan "zapchania trybunału" mniej istotnymi sprawami, które nie pozwolą rozstrzygnąć ważnej kwestii wcześniej.
Tylko kto ma decydować, które są najważniejsze, a co jest mniej ważne? I co to znaczy "zapchanie"? Jeżeli opozycja będzie zgłaszała każdą ustawę do TK, to może go "zapcha", ale jeśli tylko te ustawy będą kierowane przez prezydenta czy opozycję do trybunału, które naprawdę budzą wątpliwości, to okaże się, że nie ma zagrożenia efektywności jego pracy. Zresztą przewlekłość spraw, to jest to ogólny problem polskiego sądownictwa. W wielu miejscach na świecie – szczególnie w kręgu anglosaskim czy północnoamerykańskim, jednak sądy pracują szybciej i sprawniej. Nawiązując jeszcze do pierwszego pytania, głównym problemem ludzi, którzy przychodzą do mojego biura poselskiego, jest właśnie przewlekłość spraw toczących się w sądach.
Nieraz jest to kilkanaście lat, nieraz sprawa jest drobna, ale tworzy się przed sądem jakby klincz: mamy sędziego, adwokata, biegłego sądowego, np. geodetę i tak poprzez kolejne rozprawy i kolejne lata, a człowiek będący stroną w sprawie ma coraz bardziej dość. Strona w procesie jest narażana na kolejne koszty, a sprawa nie ma rozstrzygnięcia. Kto wie, czy ta przewlekłość nie jest jedną z głównych bolączek w naszym państwie, nawet błaha sprawa, gdy trafia do sądu, może na wiele lat zmienić i absorbować całe życie człowieka. Jest też wiele innych spraw, które zgłaszają wyborcy na dyżurach poselskich, np. przedsiębiorcy oszukani przez firmę outsourcingową z byłym esbekiem na czele. Jest wiele spraw, które wymagają uporządkowania, udrożnienia. "Opozycja totalna" nie zwraca na nie uwagi, a my chcemy się z tymi problemami zmierzyć.
Skoro jesteśmy w temacie "porządkowania", to kolejną przyczyną zarzutów pod adresem PiS były zmiany przy ustawie o zgromadzeniach. Zarzucono ograniczanie swobody zgromadzeń, pojawiła się obawa, że z powodu "kółka różańcowego" będą rozpędzane manifestacje opozycji, albo że wojewoda, czyli reprezentant rządu w terenie decyduje o przyznaniu statusu "zgromadzenia cyklicznego".
Jedynym poważnym problemem była kwestia przyznania pierwszeństwa dla zgromadzeń religijnych i państwowych. Z tego się wycofano, już nie ma tego pierwszeństwa. Chodziło o to, żeby np. nie dochodziło do blokowania procesji Bożego Ciała, ale generalnie patrząc, miejmy nadzieję, że mimo wszystko uroczystości religijne w Polsce będą uszanowane. Natomiast to, że wprowadza się pewne oddalenie manifestacji od kontrmanifestacji zwiększa moim zdaniem bezpieczeństwo obu stron. To nie prowokuje do ostrzejszego występowania przeciw sobie, ani nie wymaga ostrych interwencji Policji w obronie jednych manifestantów przed drugimi. To uważam za słuszne. Moim zdaniem nie ma tu ograniczenia wolności zgromadzeń. Chodzi o prawo do zamanifestowania swojego stanowiska, a nie o prawo do zakłócania innych zgromadzeń.
A jeżeli chodzi o "zgromadzenia cykliczne"? Rozumiem ideę. Chodzi o to, żeby ktoś, kto regularnie organizuje jakieś zgromadzenie, nie musiał na wyścigi biec ze zgłoszeniem, żeby ktoś inny nie zablokował miejsca i terminu, albo trasy przemarszu. Jednak wojewoda jest przedstawicielem rządu, więc wątpliwości budzi uzależnienie obywatelskiego prawa do zgromadzenia od władzy. Dodatkowo jest kwestia techniczna: wojewodów jest tylko 16, a będa musieli rozpatrywać wnioski z blisko 2500 gmin. Czy nie lepsze byłoby oddanie kompetencji do uznania "zgromadzenia cyklicznego" samorządowi gminy?
Jednak każdy wojewoda ma swoich pracowników, którzy mogą się kontaktować i konsultować z samorządami. Ja bym nie widział zagrożenia, że wojewodowie mieliby się nie zachowywać obiektywnie, więc nie powinno być z tym problemów. Zresztą poglądy polityczne mają także prezydenci miast, burmistrzowie czy wójtowie - nie tylko wojewodowie. Jeżeli ktoś organizuje cykliczne zgromadzenie, to dlaczego ktoś ma mu to uniemożliwiać? Jeżeli ktoś chce wyrazić odmienne zdanie, to może w pewnym oddaleniu, ale nie konfrontacyjnie, bez wzajemnego blokowania, przekrzykiwania. Zresztą na wniosek prezydenta ustawę zbada Trybunał Konstytucyjny.
Mówił pan już o realizacji programu PiS, a to jest związane z budżetem. W tym miejscu musimy nawiązać do wydarzeń, które nastąpiły już po tym, jak umawialiśmy się na rozmowę, czyli do ostatniego posiedzenia Sejmu: ograniczenie dostępu dla dziennikarzy, okupacja mównicy i fotela marszałka, głosowanie budżetu na Sali Kolumnowej, gdy media były za drzwiami.
Znowu genezą jest wynik wyborów parlamentarnych, które "niesłusznie", bez zgody obecnej opozycji, wygrało Prawo i Sprawiedliwość. Co jeszcze bardziej przerażające dla opozycji, tu rozwinę wątek realizacji programu PiS, od czego pan rozpoczął pytanie, skutecznie i szybko realizujemy nasz program wyborczy i konsekwentnie wprowadzamy nasze zamierzenia poparte w wyborach parlamentarnych przez tak wielu spośród głosujących Polaków. Uruchomiliśmy program Rodzina 500 Plus, który jest przełomem w obszarze polityki prorodzinnej, a do systematycznej realizacji konieczne jest przecież uchwalenie budżetu. Dotrzymaliśmy obietnicy przywrócenia poprzedniego wieku emerytalnego, wprowadziliśmy darmowe leki dla seniorów. Ponadto m.in.: podwyżka płacy minimalnej do 2 tysięcy złotych, wprowadzenie minimalnego godzinowego wynagrodzenia za pracę 12 złotych, uszczelnienie systemu podatkowego oraz pilotaż programu Mieszkanie Plus. Uważam też za szczególnie ważny proces repolonizacji systemu bankowego, elementu programu wicepremiera Mateusza Morawieckiego, którego kluczowym przejawem jest przejęcie czy odzyskanie przez polski kapitał pakietu kontrolnego w Banku Pekao S.A. To wybija opozycji argumenty z rąk.
A kwestia ograniczenia dostępu mediów? To punkt zapalny.
To jest ważne, ale nie było przyczyną. Generalnie taka jest atmosfera: PiS rządzi, opozycja się z tym nie pogodziła i na to nakładają się nowe sytuacje. To, co KOD stara się ukryć - jednak projekt odebrania przywilejów emerytalnych funkcjonariuszom aparatu represji PRL - to był ten moment, w którym demonstracje opozycji znowu przybrały na sile. Wtedy na manifestacji KOD pojawił się płk. Mazguła, a sam szef KOD przemawiał zdecydowanie przeciw ograniczeniu przywilejów "ubeków", PO i .Nowoczesna także wypowiedziały się przeciw tej ustawie. Było kilka dni takich protestów. Nawet dziwne, że tak się z tym ujawnili. Potem zorientowali się roztropnie, że obrona przywilejów służb komunistycznych to nie jest dobre i pozytywne paliwo.
Z jednej strony chcieli, żeby ta ustawa nie przeszła, a z drugiej szukali innych argumentów. W połowie grudnia zbiegło się kilka okoliczności istotnych z punktu widzenia opozycji. Można było podjąć próbę uniemożliwienia lub utrudnienia uchwalenie budżetu, a to jest główny obowiązek Sejmu. Kończyła się kadencja Andrzeja Rzeplińskiego, jako przewodniczącego TK. Platforma wiedziała, że przyjedzie na chwilę do Wrocławia Donald Tusk, więc chciała to wykorzystać. I w tym momencie pojawia się projekt regulacji pracy dziennikarzy i mediów w Sejmie, a to staje się tym dobrym paliwem, bo nie trzeba już mówić o esbekach. Okazało się, że manifestacje pod Sejmem, które odbywały się na koniec ostatniego w tym roku posiedzenia, były zgłoszone dużo wcześniej niż piątkowe awantury, czyli to było zaplanowane przez opozycję, że na pewno coś musi się na tym posiedzeniu wydarzyć.
W sprawie pracy mediów jest to kwestia wymagająca regulacji. Pewne obostrzenia wprowadzał marszałek Dorn, później marszałek Komorowski. Teraz pojawiały się kolejne pomysły. One są odpowiedzią na realny problem: faktycznie przybywa kamer na korytarzach, dochodzi do przepychanek, dziennikarze biegną za politykami prawie do toalet, przeciskają się, potykają się, przewracają. Coś na rzeczy jest, że powinna być zmiana. Ale ten zaproponowany projekt poszedł za daleko. Jest bowiem pewien obyczaj, tradycja, siła przyzwyczajenia.
Jest taki zwyczaj, że w Polsce można gonić za posłem na korytarzu.
Próba uregulowania tego, chociaż ma pewien sens, a propozycja była zbliżona do tego, jak jest w parlamencie niemieckim, więc powinna się opozycji podobać, to jednak było zbyt daleko idące. Trzeba znaleźć takie rozwiązanie, które będzie lepiej przyjęte przez media, przez dziennikarzy. Trzeba to robić w porozumieniu, żeby strona, której to dotyczy mogła się wypowiedzieć. Zresztą okazało się, że pewne rozmowy z dziennikarzami były wcześniej prowadzone przez wicemarszałka Ryszarda Terleckiego i np. TVN zgłaszał swoje uwagi co do za małej ilości dziennikarzy akredytowanych z jednej redakcji.
Ograniczenie do dwóch na redakcję to naprawdę była przesada.
Tak, jeśli obrady są całodzienne, są komisje, to dwóch korespondentów to zdecydowanie za mało. To byłoby nierealne, żeby prowadzić relacje z Sejmu z takim ograniczeniem, a bardzo ważne są merytoryczne prace w komisjach, warto żeby dziennikarze brali w tym udział. Ta propozycja reorganizacji zasad pracy przyczyniła się do ostrego sporu z częścią dziennikarzy, co zaogniło polityczny konflikt. Inna rzecz, że sami dziennikarze przyznają, że nie wierzą w dobre intencje Platformy, która będąc przy władzy inwigilowała ponad 50 dziennikarzy, nasyłała służby specjalne na redakcje gazet, przejmowała niektóre tytuły prasowe. Natomiast ostatnio Prezydium Sejmu oraz przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości podjęli rozmowy ze środowiskiem mediów i będzie przyjęte kompromisowe rozwiązanie uwzględniające uwagi dziennikarzy. Musimy zadbać o to, żeby media i obywatele mieli zapewniony dobry dostęp do informacji.
Takie poczucie jednak było. Dalej doszło do wykluczenia posła z obrad oraz dalszej eskalacji: zajęcia mównicy.
Jeżeli chodzi o wykluczenie posła PO, to dotychczasowy przebieg posiedzenia jasno wskazywał, że nawet gdyby marszałek Kuchciński nie wykluczył tego posła, to zaraz inny poseł prowokowałby wykluczenie. Był cały szereg tak samo skonstruowanych wystąpień posłów PO i podobnych .Nowoczesnej, które nie dotyczyły pytań do poprawek do budżetu państwa. Posłowie wygłaszali oświadczenia, a nie pytania, na dodatek połączone z demonstracjami w sprawach nie będących przedmiotem obrad. Owszem, ten wykluczony poseł chciał w pewnym momencie przejść do pytania, ale zaczął kolejny raz od czegoś zupełnie innego. Opozycja uparcie szukała punktu zaczepienia.
Może dało się uniknąć sprowokowania?
Marszałek nie może nie reagować. Nie może pozwolić, żeby posłowie działali niezgodnie z regulaminem. Byliśmy w ściśle określonym punkcie – pytania do poprawek do budżetu państwa i głosowanie nad nimi. W poprzedniej kadencji marszałek Kidawa-Błońska na przykład dwukrotnie wykluczała posłów za odnoszenie się do niej osobiście bez należnego szacunku.
Tu nastąpiły dalsze wydarzenia, aż po przeniesienie obrad.
Doszło do okupowania mównicy i do czegoś, co nigdy się wcześniej nie wydarzyło (bo okupowanie mównicy już było), czyli do zablokowania fotela marszałka. Nie było już innego wyjścia, trzeba było przenieść obrady. Teoretycznie można było użyć Straży Marszałkowskiej, ale przecież nie chcemy przepychanek z posłami w polskim Sejmie. Marszałek dobrze zrobił decydując o przeniesieniu obrad, żeby nie eskalować konfliktu. W sierpniu 2010 roku uczestniczyliśmy już w takim głosowaniu na Sali Kolumnowej w sprawie ustawy antypowodziowej, zwołał je marszałek Grzegorz Schetyna.
W tamtym głosowaniu uczestniczyła opozycja i były media?
Tak, my wtedy byliśmy opozycją i oczywiście braliśmy udział w głosowaniach, zgodnie z decyzją ówczesnego marszałka z PO. A teraz opozycja nie chciała uznać zmiany miejsca obrad, nie chciała uczestniczyć w głosowaniu. Na Sali Kolumnowej była przerwa między posiedzeniem klubu PiS a powrotem do posiedzenia Sejmu, opozycja została powiadomiona i powinna głosować. Przyszło i głosowało kilku posłów z klubu Pawła Kukiza oraz Koło "Wolni i Solidarni", a niektórzy posłowie Platformy, .Nowoczesnej i PSL-u przychodzili, ale tylko protestacyjnie. Raz któryś poseł opozycji zagłosował, chyba żeby sprawdzić czy jego głos będzie policzony, ale sekretarze bardzo skrupulatnie liczyli głosy i on też był uwzględniony. To potwierdza solidne liczenie.
Jednak nie weszli tam dziennikarze, jest więc zarzut, że nie było tej "społecznej kontroli" nad głosowaniem.
Dziennikarze byli przy otwartym wejściu z kamerami. Na Sali Kolumnowej są natomiast zamontowane kamery i jest możliwość przejrzenia obrazu z tych nagrań.
Sieć obywatelska Watchdog złożyła wniosek o udostępnienie tych nagrań, więc wkrótce okaże się, czy są one dostępne i czy nagranie rozwiewa wątpliwości.
Będzie można to sprawdzić. Wszystkie procedury były dotrzymane. Sekretarze wybrani na początku kadencji policzyli głosy, kworum było. Przeniesienie obrad było spowodowane potrzebą dalszej pracy oraz faktem zablokowania mównicy i nawet fotela marszałka. Nie można ulegać w tak ważnej dla państwa i wszystkich Polaków sprawie, jak uchwalenie budżetu, z powodu protestu, który ma założenie "zablokujemy budżet i coś wymusimy".
Pojawił się jednak problem głosowania poprawek całymi pakietami, a nie osobno.
To było przeprowadzone przez sejmową Komisję Regulaminową i Spraw Poselskich i przed głosowaniem budżetu spełniono wszystkie wymogi, aby można było procedować w ten sposób. Nie było tak, jakoby marszałek to sobie nagle wymyślił. Pamiętam też, że gdy marszałkiem był Bronisław Komorowski, to w jednym roku głosowanie nad budżetem też odbyło się według trochę uproszczonej procedury. Teraz była nadzwyczajna sytuacja, ale uprawnienia marszałka są bardzo duże.
Kolejna kwestia, podnoszona także podczas manifestacji w Krośnie, to utworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej. Pojawił się zarzut, że będą to "bojówki PiS" do walki przeciwko obywatelom, bo odrzucono zapis zakazujący użycia WOT wobec polskich obywateli.
To są jakieś absurdalne zarzuty, że utworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej miałoby powodować niebezpieczeństwo. Wręcz przeciwnie, widzimy zaostrzające się zagrożenie z powodu masy uchodźców i przenikających do Europy Zachodniej terrorystów, zresztą rekrutujących się także z już tam od dawna mieszkających islamistów. Widzimy konflikt zbrojny na wschodzie Europy i imperialne oraz militarne zakusy Rosji. Trzeba zadbać o bezpieczeństwo Polaków, jednym z takich działań jest zapewnienie dywersyfikacji dostaw gazu i niezależności energetycznej, drugim zapewnienie rozwoju gospodarczego, żeby państwo było silne gospodarczo. Ważna jest też kwestia sił zbrojnych, odbudowy i rozwoju Wojska Polskiego. Obecnie mamy dużo dowódców, dużo biurokracji, ale potrzebujemy więcej żołnierzy, choć mamy zasłużonych uczestników misji natowskich z Iraku i Afganistanu. Tworzenie obrony terytorialnej jest bardzo cenne i wzorowane na doświadczeniach innych państw.
Z drugiej strony potencjalni ochotnicy do WOT nie są traktowani jak dorośli, patriotycznie nastawieni obywatele, a broń WOT będzie nadmiernie skoncentrowana. Daleko nam do wzorca szwajcarskiego.
W Polsce jednak nie ma takiej tradycji, jak w USA i Szwajcarii, myślę, że na tym etapie lepiej trzymać się polskiej tradycji. Zresztą w trakcie rozwoju Obrony Terytorialnej, po początkowych doświadczeniach jej funkcjonowania można dokonywać przecież korekt i usprawnień. Wojska Obrony Terytorialnej będą m.in. zlokalizowane w Sanoku, co nawiązuje do tradycji II Rzeczypospolitej.
Równocześnie do Sejmu został złożony projekt rozszerzenia dostępu do broni, czyli właśnie krok w kierunku zmiany tej tradycji rozbrojonego społeczeństwa. Tam chodzi między innymi o ograniczenie uznaniowości w wydawaniu pozwoleń i uporządkowanie pewnych kwestii, w tym definicji.
Tu nie mam jednoznacznego zdania. Uznaniowość na pewno nie jest dobrą zasadą. Natomiast co do rozszerzenia dostępu do broni, to mam duże wątpliwości. Nie wiadomo jakie byłyby skutki takiej decyzji.
Przechodząc do "małych ojczyzn", dla Krosna największym chyba problemem jest brak dostępności komunikacyjnej. W ostatnim czasie jest dużo rozmów i konsultacji, marszałek województwa Władysław Ortyl powiedział w Krośnie, że chciałby, aby powstała łącznica kolejowa, która ułatwi dojazd do Krosna. W sprawie bardzo ważnego dla Krosna obniżenia niwelety torowiska podpisano już porozumienie. W obie sprawy jest pan zaangażowany.
Tak, miałem udział w przygotowaniach do podpisania porozumienia w sprawie obniżenia niwelety torowiska w Krośnie - to bardzo dobry projekt krośnianina, inż. Dariusza Niemczyka. Ale szczególnie absorbuje mnie sprawa doprowadzenia do wykonania łącznicy kolejowej skracającej wydatnie czas dojazdu z Rzeszowa do Krosna i dalej w Bieszczady. Informacje na ten temat przekazałem ministrowi infrastruktury. Sprawa jednak toczy się między urzędem marszałkowskim, PKP PLK, urzędem miasta, a także samorządami gmin Jedlicze i Wojaszówka, przy zainteresowaniu mieszkańców.
I Jasła, nie wiadomo dlaczego.
Faktycznie, skoro zapraszany jest samorząd Jasła (w czym nie ma nic złego skądinąd), to tym bardziej powinny być zapraszane również samorządy Sanoka, Rymanowa czy Zagórza.
Jeżeli skrócimy dojazd do Krosna o godzinę, to do Sanoka i Zagórza też o godzinę. To oczywiste, że te samorządy powinny się wypowiadać.
Powodem było pewnie to, że były trzy warianty, jeden z nich przebiegałby w pobliżu Jasła. Z niweletą jest wszystko w porządku. W sprawie łącznicy też krok po kroku idziemy naprzód. Wariant 1, ten w pobliżu Jasła, jest wykluczony, jako nie dający wymaganego efektu czasowego. Pozostają rozpatrywane warianty: 2 z Moderówki - do Męcinki oraz wariant 3 Przybówka-Turaszówka. Ten ostatni projekt poprzez gminę Wojaszówka ma ważny walor: trasa przejazdu z Rzeszowa do Krosna jest najkrótsza, a w konsekwencji najkrótszy jest czas przejazdu. Jest jednak najdroższy, bo trzeba wybudować długi odcinek torowiska w niełatwym terenie i co bardzo ważne - powoduje konieczność wyburzenia około 20 budynków, w tym wielu mieszkalnych. To jest jednak duży problem społeczny, nie możemy lekceważyć położenia i obaw mieszkańców Ustrobnej.
Ostateczne decyzje mogą pójść w kierunku wariantu drugiego (Moderówka - Męcinka), choć tam są kwestie środowiskowe, które są trudne, z czym mierzyliśmy się też w przypadku planów południowego odcinka drogi ekspresowej S19. Ważne jest natomiast, żeby czas przejazdu wynosił około 60 minut, żeby był atrakcyjny dla pasażerów. Sprawa jest pilna i ważna, trzeba łącznicę kolejową wykonać jak najszybciej. Jestem przekonany, że wszystkie strony konsekwentnie zmierzają do wyboru wariantu, przygotowania projektu i w końcu jego realizacji. Marszałek Ortyl jest temu przychylny, a dalsze analizy i rozmowy będą prowadzone na samym początku 2017 roku. Wyraźna poprawa dojazdu i dobre skomunikowanie zdecydowanie podnosi atrakcyjność danych miejscowości dla inwestorów, to się przekłada na pobudzenie przedsiębiorczości, tworzenie miejsc pracy i rozwój regionu.
Na koniec życzę panu redaktorowi i czytelnikom Portalu KrosnoCity.pl zdrowia, radości i pokoju w Nowym Roku, a naszej Ojczyźnie i wszystkim Polakom spokojnego rozwoju i wszelkiego dobra.
pd