Co nam dał przemysł?
Rozwój, lepsza sytuacja finansowa ubogich, podatki w kasie miejskiej, możliwość osobistego rozwoju i kariery dla jednostek, podłączenie do sieci kolejowej itp.
A jak jest dziś?
Filary naszego lokalnego przemysłu zaczynają upadać już drugi raz. Długa jest lista zakładów, których już nie ma, a które niegdyś słynęły swoją produkcją. Dzisiaj ważą się losy kolejnych. W Hucie Pracownicy nie znają dnia, ani godziny, a do chwiejących się gigantów krośnieńskich dołączyło Delphi. Jest faktem, że przemysł musi się dostosowywać do rozwoju sytuacji ekonomicznej kraju i regionu, ma nań wpływ kurs walut w naszej globalnej wiosce, przepływ światowych mód i trendów rozwojowych i dlatego ta gałąź gospodarki ma postać dynamiczną.
Ale czy ta zmienność usprawiedliwia lekceważenie pracowników przez szefostwa spółek? Czy brak informacji i psychiczne zastraszanie zwolnieniami jest właściwym sposobem na utrzymanie dyscypliny?
Dlaczego do naszej redakcji trafiają listy pracowników Delphi, którzy z wielkim niepokojem obserwują poczynania szefostwa firmy, czy nie można prócz podtrzymywania napięcia, wyjść do swych ludzi i uspokoić nastroje wyjaśniając sytuację, a nie pozwalać snuć katastroficzne domysły?
W naszym małym prowincjonalnym miasteczku przed II wojną mieszało sporo osób, które zajmowały znaczące stanowiska w polskiej izbie przemysłowej, bo dobrym zwyczajem szefa było bycie blisko swoich pracowników, bycie blisko problemów zakładów, które można było lokalizować i usuwać. Dzisiaj – wybaczcie mi ogólniki, nie jestem specjalistą w tej dziedzinie - mamy kilka nowych firm, których szefostwo jest na miejscu, a ich pracownicy mogą spać spokojnie.
Dlaczego inaczej mają się sprawy ze spółkami zamiejscowymi?
Może to wygląda tak, jak moja praca w krakowskiej spółce – Pan Prezes w centrum firmy na wielu stanowiskach, w różnych przedsiębiorstwach pilnuje swoich interesów, bez szerszej wiedzy na temat problemów jednostek mu podległych, wizyty odbywane w telegraficznym skrócie polegały na wyłuszczeniu swojego niezadowolenia, a nie wysłuchaniu postulatów. Pisma wysyłane do szefostwa nie były czytane, bo brak czasu na „jęki” dochodzące z prowincji, a po kilku miesiącach pracy okazało się, że według szefostwa były to miesiące bezowocne, spędzone na „pikniku pod górami” Trzeba było podziękować i zająć się własnymi sprawami. Starych pracowników zastępuje się nowymi, mając nadzieję, że młodość i werwa zastąpią realia. Starzy szefowie odchodzą, a ludzie na hali obserwują ze śmiechem jak nowi „mędrcy” gimnastykują się przed nimi, obiecując rozwój i dobrobyt, by po paru miesiącach odejść w niepamięć i otchłań niezadowolenia.
Mam wrażenie, że w naszych czasach, szefostwo wielu zakładów za bardzo oddaliło się od swoich pracowników, nie wie co się dzieje w firmach, odgórnie rzucając oceny „dokręca śruby” tam, gdzie już są one naprężone do ostatnich granic, jeszcze bardziej pogłębiając zwątpienie, czy warto zostać w takim mieście jak Krosno, nie mając gwarancji na pracę jutro i żadnych widoków na karierę i rozwój zawodowy.
No chyba, że dla krośnian szczytem marzeń powinno być stanowisko kasjera, sprzedawcy w małym sklepie, podrzędnego „dziecka do bicia” w jakimś biurze i ewentualna perspektywa ucieczki do Rzeszowa, Krakowa czy za granicę, gdzie inwencja jest doceniana i gdzie człowiek często dowiaduje się ile warta jest wiedza i wyobraźnia.
Czy dzisiejsze Krosno to przypadkiem nie jest miasto – z całym szacunkiem - urzędników, drobnych sklepikarzy, pośredników handlowych, przedstawicieli i chwała za to – nauczycieli szkół podstawowych, średnich i wyższych?
A co z marzeniami o rozwoju i karierze dla młodych ludzi, jakie są perspektywy dla tych, którzy chcą pozostać w swoim domu, dla których to miasto jest jednak właściwym miejscem na ziemi.
Gdzie się podział sen o drabinie zawodowej, po której w miarę upływu lat pracy można piąć się w górę – sen to czy mara?
Mój dziadek rozpoczynał pracę jako pomocnik w Rafinerii Nafty Jedlicze, by powoli stać się pracownikiem wzorowym, wytypowanym przez mistrza na przeszkolenie. Następnie zajął stanowisko mistrza zmianowego, potem został oddelegowany na studia by kończyć karierę jako kierownik wydziału, a pod koniec życia zawodowego nie został pożegnany z honorami, lecz pozostał w firmie na etacie, któremu mógł sprostać, a przy okazji doradzać młodszym kolegom w dziedzinie, w której stał się mistrzem.
Jeszcze dziś pamiętam zawodzące syreny Rafinerii, gdy prowadziliśmy go na ostatnie stanowisko – to się nazywa godne zakończenie życia zawodowego!