Andrzej Saramonowicz - reżyser, aktor, dziennikarz, scenarzysta, dramaturg, producent filmowy. Do której roli jest Ci najbliżej?
- Aktorem na pewno nie jestem.
Dlaczego?
- Bo nigdy tego nie robiłem, a całe moje „aktorstwo” to zaledwie dwa zdania wypowiedziane w telewizyjnym filmie Krzysztofa Zanussiego 13 lat temu. Więc nie ma o czym mówić.
To skąd błędne informacje podawane na okrągło w internecie? (śmiech)
- Z umysłowego lenistwa dziennikarzy, którzy ślepo przepisują jedni od drugich. Nigdy nie byłem i nigdy nie będę aktorem.
Wróćmy zatem do wcześniejszego pytania…
- Myślę, że wszystko, co jest związane z pisaniem i kreowaniem historii jest mi najbliższe. Postrzegam się jako pisarza, chociaż nie piszę powieści, tylko scenariusze i sztuki. Ale wymyślanie historii jest najciekawszą rzeczą z tych wszystkich, które robię.
Kiedy na poważnie zająłeś się pisaniem scenariuszy?
- Myślę, że wtedy, gdy sprzedałem swój pierwszy w życiu scenariusz do filmu Ciało. To było 12 lat temu. Dotarło do mnie, że mogę się z tego utrzymywać bez wspomagania, czyli bycia dziennikarzem.
W internecie przeczytałam, że podobno zająłeś się pisaniem scenariuszy, bo Twoim zdaniem na polskim rynku brakowało dobrych filmów?!
- Zawsze chciałem pisać. Jakiś czas temu znalazłem swoje nastoletnie zapiski, kiedy byłem przekonany, że zostanę pisarzem. Później o tym zapomniałem (ciekawe jest to, jak człowiek szybko wypiera takie rzeczy ze swojej pamięci?!) i przez kilka lat byłem dziennikarzem i redaktorem, z całkiem sporymi sukcesami. Z latami jednak stawało się dla mnie jasne, że nie chcę tego robić do końca życia. Żeby funkcjonować, muszę wrzeć, a dziennikarstwo zaczęło mi się wydawać nadmiernie letnie. Poza tym miałem przeczucie, że stać mnie na wymyślanie lepszych historii, niż te, które oglądałem w polskich filmach z tamtego czasu.
Postanowiłeś więc wziąć sprawy w swoje ręce…? (śmiech)
- W pewnym sensie. Choć skłamałbym, gdybym twierdził, że chciałem „ratować” polską kinematografię przed nudą. Chciałem raczej uratować przed nią własne życie.
Razem z Tomaszem Koneckim stworzyliście najpopularniejsze komedie ostatnich lat: Lejdis, Testosteron, Idealny facet dla mojej dziewczyny. Wasz przepis na sukces?
- Zacząłem pracować z Koneckim, bo przyjął mój pogląd w tej kwestii: że podstawą sukcesu jest dobrze opowiedziana historia. Potrzebowałem współreżysera, który będzie bezgranicznie ufał moim wizjom. Wydaje mi się, że mam pewien dar - to intuicja co się może podobać ludziom. Urodziłem się też z niezłym poczuciem humoru. Mówię o tym dość otwarcie, bo nie poczytuję sobie tego za specjalną zasługę; nie miałem przecież żadnego wpływu na to, z jakim talentem przyjdę na świat. Jedni rodzą się ładni, drudzy - z poczuciem humoru. Kwestia przypadku.
A jeszcze inni rodzą się z jednym i drugim (śmiech)?
- Piękni i inteligentni? Nie mają lekko, świat ich podziwia, ale nienawidzi…. Wracając jednak do mojego przepisu na film: zawsze wychodziłem z założenia, że najważniejsze jest, by w kinie widza nie nudzić. Film to prosta rozrywka. Jeśli uda się złapać widza za serce (w przypadku dramatu) lub za przeponę (w przypadku komedii), to sukces murowany! Trzeba wiedzieć tylko, w jakich proporcjach serwować emocje. No i trzeba wobec widza być uczciwym.
To znaczy?
- Ja robię tylko takie filmy, które chciałbym obejrzeć. Nigdy nie napisałem i mam nadzieję, że nie napiszę filmu wyłącznie dla kasy.
Reżyserujesz zatem tylko swoje scenariusze?
- Do tej pory reżyserowałem (a właściwie współreżyserowałem) tylko własne scenariusze, ale zakładam sytuację, w której mógłbym wyreżyserować nie tylko swój tekst. Liczy się tylko atrakcyjność historii.
Pisząc scenariusz, miewasz czasami poczucie osamotnienia, bezsensowności, zwątpienia?
- Nieustannie! Scenarzysta jest niezwykle samotny, a kiedy pracuje jego emocje rozkładają się sinusoidalnie. Ta sinusoida ma czasami bardzo silną amplitudę. Zdarza się, że jednego dnia powtarzam sobie, że jestem geniuszem i totalnym idiotą. Myślę, że dopóki istnieje równowaga między wiarą w siebie a świadomością własnej ułomności, twórca mieści się w granicach psychicznej normy.
Reżyser Francis Weber powiedział kiedyś, że kręcenie filmów jest jak narkotyk. Jesteś uzależniony od tego narkotyku?
- Totalnie! Ale jeszcze bardziej od życia na maksymalnym speedzie. Moja osobowość funkcjonuje tylko wtedy, gdy działa na granicy samozniszczenia. Jest to często twórcze, ale czasami też nieznośne i nieprzyjemne - zarówno dla otoczenia, jak i dla mnie samego. Jednak nie umiem inaczej. Kreacje, tworzenie światów - to jest tak fascynujące, że się w tym spalam. Poza tym jest to wciągająca alternatywa wobec rzeczywistości, która często rozczarowuje. Bycie kreatorem sprawia niesamowitą frajdę. Jest czymś podniecającym. Ma się złudzenie omnipotencji.
- Ludzie czasami zastanawiają się, dlaczego reżyserzy kręcą tak dużo filmów - dodaje w wywiadzie Weber. - A jest w tym wszystkim głębszy sens. To jest właśnie ten moment, kiedy ma się absolutną wręcz władzę. Scenarzysta, reżyser to ktoś, kto pracuje sam, w większości wypadków gapiąc się na ścianę. Aż tu pewnego dnia znajdujesz się na planie i raptem wszystko zależy od ciebie. Zajmują się tobą na planie, hołubią…. Też tak masz? Lubisz czuć władzę nad aktorami?
- Na pewno nie zostałem filmowcem po to, by mieć władzę nad ludźmi. Miewałem ją już wcześniej. Mam taki charakter, że ludzie mi się poddają. Poza tym zawsze próbuję dominować. Niezależnie, czy jest to reżyseria, gra w piłkę czy plucie na odległość - dla mnie wszystko jest współzawodnictwem. (śmiech)
To, co lubię w moim zawodzie i co mnie bardziej kręci od dominowania nad ludźmi to panowanie nad postaciami nieistniejącymi. To coś absolutnie niezwykłego. Kiedy siadasz i zaczynasz tworzyć nowy świat, pojawia się moment wszechmocy - można stworzyć absolutnie wszystko! A potem, z dnia na dzień, wydobywają się z ciebie postacie, światy, konteksty. Wydobywają się z twojej wyobraźni, wiedzy, lęków, refleksji, pasji i zaczynają żyć własnym życiem. Uniezależniają się w każdą dopisaną o nich informacją. Wtedy trzeba się z nimi zaprzyjaźnić. Nawet w tymi postaciami, które są negatywne. I rozwijać tę przyjaźń z każdą wymyśloną sceną. To dużo bardziej ciekawe niż dominowanie nad ludźmi.
Kolejną ekscytującą rzeczą jest praca z aktorami. Zapisana tylko w formie idei postać nabiera cech fizycznych aktora i przejmuje część jego duchowości, mieszając ją z częścią duchowości mojej, czyli autora. To bardzo ciekawy, intymny, a nierzadko gwałtowny proces, bo każdy widzi postać inaczej i każdy ciągnie w swoją stronę. Zresztą dotyczy to nie tylko autora i aktora. Reżyser, operator, kostiumograf, scenograf także. Wygrywa ten, kto ma największą wiedzę, osobowość.
Zgodzisz się ze mną, że nawet najbardziej perfekcyjny scenariusz może być zrujnowany przez dobór złych aktorów. Milos Forman powiedział kiedyś: „casting to przeznaczenie”. Jeśli dobór aktorów, obsady będzie zły, strzelasz sobie samobója już na samym początku…
- Andrzej Wajda - kiedy uczyłem się w jego szkole - powtarzał, że reżyser musi wiedzieć tylko trzy rzeczy. Pierwsza: blisko czy daleko? Druga: głośno czy cicho? Trzecią jest intuicja do aktorów. Jeśli nie będzie jej posiadał - nic mu się nie uda. Mnie się wydaje, że mam niezłą intuicję w tej kwestii. Często stawiałem na aktorów, którzy nie byli znani, a do których miałem głębokie przeczucie, że się nadają. Życie później potwierdzało mój wybór. Stawali się popularni, zaczynali grać u innych. Na pewno miałem istotny wpływ na rozwój kariery wielu polskich aktorów.
Czego oczekujesz od swoich aktorów?
- Poczucia humoru, inteligencji, wdzięku, oddania… A także zaufania i szacunku dla mojej pracy. Nie lubię aktorów, którzy nie są dobrze przygotowani, którzy próbują forsować swoją własną wersję, nie dlatego, że ją mają, tylko że się dobrze nie przygotowali. Poza tym lubię pracować z aktorami, których dobrze znam, których lubię, którym ufam, z którymi się przyjaźnię. Robienie filmu to niezwykle stresująca praca i dobrze jest, gdy można ten stres dzielić z kimś, kogo się lubi.
Jesteś bardzo ceniony za pracę z aktorami. A jak jest w życiu osobistym? Masz wielu przyjaciół? Czujesz, że jesteś lubiany?
- Nie jestem chyba dobrym adresatem tego pytania.
Ale co Ci podpowiada intuicja?
- Istnieje kilku Andrzejów Saramonowiczów medialnych i kilku prywatnych, w zależności od mojego stopnia zaangażowania się w jedną lub drugą sferę. Medialnie często sprawiam wrażenie niedostępnego, aroganckiego, butnego. Prywatnie mam więcej ciepła, choć raczej jestem człowiekiem zamkniętym, a nie typem brata-łaty. Ale otwieram się, gdy mogę komuś zaufać.
Na co dzień obracasz się w świecie filmu, show-biznesu. Jak myślisz, po co ludziom, aktorom, reżyserom sława?
- Po nic. Dosłownie po nic. Sława nie jest w ogóle potrzebna. W moim przekonaniu jest totalną zmorą. Nigdy w życiu nie chciałbym być człowiekiem rozpoznawalnym.
Przecież jesteś…?! (śmiech)
- Nie jestem. Gdy idę ulicą, nikt nie wie, kim jestem. Moja twarz nie jest znana. Znam wielu aktorów i widzę, jak często męczą się z tą swoją sławą. To jest niewola, której nie życzyłbym nikomu. Wiem, że części aktorów to nie przeszkadza, bo do uprawiania tego zawodu trzeba mieć pewien poziom próżności. Ale ja wolę tych, co mają go w stopniu mniejszym niż większym. Z kilkoma kolegami aktorami rozluźniłem kontakty, bo się zmienili na gorsze zyskując popularność. Im bardziej ich to kręci, tym mocniej mnie to żenuje.
Naprawdę uważam, że popularność to zmora i nieszczęście. Celebrytom może się wydawać, że ludzie ich szanują, ale to nieprawda. Z jednej strony fani piszczą na twój widok, ale w drugiej - jesteś dla nich tylko towarem. Przedmiotem plotki, który bez najmniejszych wyrzutów sumienia można odrzeć z człowieczeństwa. Lekarz, do którego idziesz, opowie chętnie u cioci, jakie masz problemy. Kelner zadzwoni do pudelka, żeby powiedzieć, co jadłeś i z kim. To okropne!
Sława jest mirażem, który w moim mniemaniu może mamić wyłącznie tych, którzy jej nie zaznali. Bo za wyjście ponad bezimienny tłum płaci się cenę utraty anonimowości za zawsze! A anonimowość jest wielką wartością, niestety, docenia się ją wówczas, gdy się ją już straciło.
Skoro zatem popularność to ciężar, który i ty w pewnym sensie dźwigasz, bo jesteś znany, to dlaczego tak trudno jest zejść ze sceny?
- Trudno? Marek Kondrat zrezygnowali z zawodu i nie wygląda na pogrążonego w depresji. Ale miał pomysł na inne życie, a wielu aktorów go nie ma. Poza tym może to jest ten sam proces, co starzenie? Ze sceny zwanej życiem wyjątkowo trudno się schodzi. Dzisiejszy świat uznaje młodość i atrakcyjność za nadwartość. W momencie, gdy ją tracisz, zaczynasz winić sam siebie. Zaczynasz mieć do siebie pretensje, że się zawiodłeś. Moment, kiedy starsza osoba staje przed lustrem i widzi nie siebie (bo siebie pamięta jako dużo atrakcyjniejszego), ale jakiegoś obcego starucha, to nic innego jak chwila, w której aktor - który miał swój wielki czas przed laty - idzie ulicą i nagle nikt go nie rozpoznaje…
Jakie kobiety wzbudzają w Tobie największą ciekawość?
- Kreatywne! I lubię czuć napięcie między duszami. Interesuje mnie intensywna bliskość, w której ciała się kochają, a dusze… przepraszam za określenie… pierdolą!. Tylko to czyni relację między kobietą a mężczyzną ciekawą.
Płakałeś kiedyś przez kobietę? Pytam, bo kilka dni temu przeczytałam w jednym z kobiecych pism wyniki badań, które pokazują, że mężczyźni myślą, iż jeśli pozwolą sobie na łzy, na pokazanie wzruszenia, miłości, bólu, rozczarowania, to w ten sposób przekreślą swoją męskość. My kobiety myślimy inaczej. A Ty? Wstydzisz się swoich łez?
- Nigdy nie płakałem przez kobietę, ale zdarzało mi się płakać z powodu kobiety. To istotne rozróżnienie. Czy się wstydzę łez? Płacz jest normalną reakcją na stan emocjonalny człowieka. W wielu sytuacjach raczej brak płaczu powinien wzbudzić podejrzenia, a nie sam płacz. Nie ma się więc czego wstydzić.
To dlaczego tak wielu facetów zgrywa twardzieli?
- Prawdziwi twardziele często płaczą, łez wstydzą się tylko dupki twardzieli udające. Owszem, facet nie powinien być mazgajem, ale to zupełnie co innego.
Najbliższe plany na przyszłość?
- W połowie lipca zaczynam kręcić komedię Jak się pozbyć cellilitu z Magdaleną Boczarską, Dominiką Kluźniak, Mają Hirsch, Tomaszem Kot, Wojciechem Mecwaldowskim, Rafałem Rutkowskim, Cezarym Kosińskim i Izą Kuną.To pierwszy film, będący wynikiem wieloletniego kontraktu, jaki podpisałem w ubiegłym roku z Warner Bros. Premierę zaplanowaliśmy na 4 lutego 2011 roku.
Dla KrosnoCity.pl
Rozmawiała: Ilona Adamska, I.D.Media
Foto. Glinka Agency