Przygotowując się do wywiadu z Panią, zrobiłem mały research wśród znajomych. Większość z nich określiła Panią mianem „luksusowa”.
- Nie wiem, skąd to się bierze i jaką mam opinię w branży. Często spotykam się z życzliwością i podobno trudno jest usłyszeć o mnie coś złego. Może tak bardzo się kamufluję? (śmiech)
Ale nie gwiazdorzy Pani?
- Jako „luksusowa” powinnam była na nasze spotkanie zostać podwieziona luksusowym autem i być ubrana w norki. Przyjechałam sama, na szczęście luksusowym autem (śmiech). Czasem mamy przypinaną łatkę i zastanawiamy się, czy sprostamy temu, co mówią o nas inni. Skoro nazywają mnie „luksusową”, powinnam coś z tym zrobić, aby ludzie poznając mnie, nie czuli się rozczarowani. Jeżeli miałabym się naginać codziennie do wyobrażeń na mój temat i wyrzucać śmieci w pełnym makijażu, to bym zwariowała.
Zaskoczył mnie Pan tą opinią. Wiem, że postrzegana jestem jako ta, która mierzy się z kontrowersyjnymi tematami, o silnym charakterze. Który swój film lubi Pani najbardziej i podarowałaby na DVD jako prezent?
- Trudno jest lubić rolę w „Bellissimie” - postać nadkobiety, która niszczy swoją córka i jest w toksycznej relacji. Lubię tę rolę za to, że pokazała moje możliwości i złamała stereotyp polskiej Alexis ze „Złotopolskich”. Gdyby ktoś chciał się zabawić, podarowałabym mu „Komedię małżeńską”. Ona podobno uzdrawia kobiety, które mają problemy w domu. Ten film daje nadzieję. A nadzieja jest nam zawsze potrzebna. Bo czym by było życie i jaką miałoby wartość, gdyby nie ona? Gdybym natomiast spotkała grupę marynarzy wybierających się w rejs, dałabym im „Nikosia Dyzmę”. Wiem, że mężczyźni lubią oglądać sceny, w których jestem goła (śmiech).
Pani często podkreśla, że marzy o trudnej i skomplikowanej roli. Kim by była ta kobieta?
- Marzy mi się rola carycy Katarzyny. To postać historyczna, dość skomplikowana. Ale kto teraz zrobi taki film?
Ale czuje się Pani spełniona w rolach, które dotychczas zagrała?
- Nie czuję się spełniona. Nie dostaję ciekawych propozycji ról. Może poza kinem offowym. Większość rzeczy, które robię, jest wymyślona przeze mnie. Może to wina braku wyobraźni reżyserów? U nas aktorki w dojrzałym wieku wykorzystywane są głównie do ról matek i żon. W polskiej kinematografii nie istnieje oderwanie kobiety od funkcji usługowej. Ostatnio w „Prosto w serce” grałam matkę dorosłego młodego mężczyzny, która cały czas troszczy się o swojego synusia, sprząta i gotuje. Nie na mój temperament. To dziwne, że w scenariuszach nie ma miejsca na życie kobiety 50-letniej, która oprócz tego, że jest spełnioną matką i żoną, ma nadal swoje życie: psychiczne, uczuciowe i erotyczne. To jest właśnie niesamowite u Almodovara, że dojrzałe aktorki mają u niego szansę.
Pani sama dużo działa. Weźmy na przykład monodram „Patty Diphusa” według felietonów Almodovara.
- Najpierw musiałam zdobyć prawa autorskie. Nikt mi w tym nie pomagał. ZASP przyglądał się moim działaniom i nie kiwnął palcem. Dopiero kiedy zdobyłam prawa, zażądano ode mnie tantiem. Samemu Almodovarovi płacę 230 euro od każdego przedstawienia. Mimo to gram je już dziewiąty sezon.
Określa Pani siebie jako osobę, która ma wyjątkowy nos do ludzi.
- To nie do końca sprawdza się w moim życiu. Często ulegam osobom, które na początku znajomości wydają się mieć dobre intencje. Dotyczy to i życia prywatnego, i zawodowego. Jest wiele osób, które chciałyby znaleźć się w kręgu bliskich mi ludzi.
I grzać się w Pani blasku?
- Kiedyś użyłam dokładnie tego samego stwierdzenia (śmiech). Jednak im dłużej żyję, tym jestem bardziej wyczulona. Ciągle popełniam jednak ten sam błąd - jestem zbyt otwarta. Ocenia się mnie jako osobę zdystansowaną i wyniosłą. Szybko łamię to wyobrażenie i za bardzo spoufalam się z ludźmi. Prosty przykład: po spektaklu podchodzi do mnie fan, mówi że „Kogel mogel” zna na pamięć, jest oczarowany moją grą. Ochy i achy! Ja w swojej naiwności i ufności przechodzę z nim na „ty”. On co chwilę mówi do mnie „Ewka”. Im więcej ludzi go słyszy, tym głośniej do mnie mówi. Mało tego, proponuje mi zagranie w jego miejscowości. Zgadzam się. Okazuje się, że on zwołuje władze miasta, jem z nimi obiad. Na koniec informuje mnie, że skoro załatwił mi możliwości grania, jestem mu winna kilka tysięcy złotych (śmiech). Nagle stał się moim agentem i odlicza mi swoją gażę. Dałam mu te pieniądze, ale zerwałam z nim kontakt. Trzeba ludzi uczyć.
Jest Pani na Facebooku?
- Tak, ale nie jestem jego fanką. Ludzie się śledzą i podglądają. Teraz zamiast spotkać się i porozmawiać, siedzimy przed monitorem na Sympatia.pl i sprzedajemy swoje wdzięki. To jest dla mnie żenującą! Może ja, cholera, jestem staroświecka?
A czyta Pani komentarze w Internecie na swój temat?
- Czasami. Faktem jest, że Internet może wzbudzić niesamowite pokłady negatywnych emocji. Oczywiście, są też pozytywne. To jest śmietnik XXI wieku. Ostatnio byłam na imprezie i zrobiono mnie oraz mojej córce zdjęcia. Później ludzie komentowali je w okropny sposób. To są frustraci. Nie warto tego czytać, bo człowiek musiałby zamknąć się w czterech ścianach i brać coś na uspokojenie. Trzeba mieć to w pogardzie - to jedyne wyjście. Jeżeli ma się jakąkolwiek wrażliwość, to internetowe komentarze mogą nas zabić.
Tak samo jest w przypadku recenzji teatralnych?
- Podobnie. Ludzie chodzą, podoba im się, a ktoś napisze, że nie ma głębi i treści. I wtedy zaczynamy się nad tym zastanawiać. Przez lata grania bardzo się zahartowałam. Na początku działałam, chciałam coś zmieniać. To jest wtedy równia pochyła, prowadzi do tego, że za wszelką cenę chcemy się podobać. A jeżeli tego pragniemy, rezygnujemy tym samym z części naszej osobowości. Kiedyś mówiło się „Nie jestem dolarem, nie muszę się każdemu podobać”. Żyjemy w takim a nie innym świecie, spotykamy się z potępianiem rzeczy, które ja już dawno przerobiłam i przeszłam. A ludzie nadal odczuwają przed nimi strach i uważają je za kontrowersyjne.
Jak zaczyna Pani pracę nad rolą?
- Zależy to od tego, czy jestem dla reżysera mięsem armatnim, czy też nie. Czasami jest tak, że reżyser ma swoją wizję i nie masz wtedy nic do powiedzenia.
Z Panią reżyserzy muszą mieć dość ciężko.
- Oj, mają (śmiech).
Nie uczy się Pani dialogów na pamięć, lubi improwizować.
- Bo do końca nie ufam reżyserowi. On ma swoją wizję i jeżeli zgadza się ona z moją, to dobrze. W momencie, kiedy zostają przekroczone granice, nie akceptuję tego. Reżyser spektaklu „Showtime” kazał mi pracować w dość dziwny sposób. Miałam przynosić wycięte z gazety zdjęcia dzieci, które ja bym urodziła, czy zorganizować mojemu partnerowi dzień atrakcji. Mało tego! Scenę erotyczną miałam najpierw zagrać w moim własnym łóżku (śmiech). Pomieszanie rzeczywistości z teatrem. Rozumiem, że praca nad rolą do filmu wymaga drobiazgowości. W teatrze mamy wyobraźnię, próby i nie potrzeba aż takich ekstremalnych doświadczeń. Spektakl i tak poszedł własnym rytmem, bo scena wymaga innego rodzaju emocji i ich przekazywania. Muszą być prawdziwe, ale bez przesady. Oczekuję od reżysera, że powie mi, że zagram coś, czego do tej pory nie miałam okazji zagrać. Pragnę tego. To może być Aniela ze „Ślubów panieńskich” po latach, ale niech to będzie wyjątkowe, niech mnie porwie.
Myślała Pani o wyreżyserowaniu filmu?
- Nie znam się na tym aż tak dobrze. Musiałabym mieć bardzo dobrego operatora. Myślę jednak, że na tle nieudaczników, którzy robią obecnie filmy, dałabym radę (śmiech). Nie mówię o wielkiej superprodukcji, ale o kinie kameralnym.
O reżyserach ma Pani podobne zdanie do Andrzeja Żuławskiego.
- Reżyser musi mieć wizję, charyzmę i kochać aktora. A teraz zapomina się, na czym polega ta współpraca. Pamiętam, że pracując z Barbarą Sass, miałam nad sobą parasol ochronny. Czułam, że ona „idzie” za mną. Jeśli mówiłam, że coś jest nieorganiczne, nie pasuje mi, zmieniałyśmy. Miałam kiedyś przyjemność pracować z reżyserem, który prawie mnie nie zabił. Kolejny! (śmiech) Na scenie była długa rura i mało brakowało a złamałby sobie o nią rękę ze złości. Niektórzy są nerwowi. Pracując nad rolą lubię, żeby owoc naszej pracy wyłaniał się nagle z chaosu. Polega to na tym, że od samego początku nie wiem, do czego zmierzam. Jeżeli z góry mam założony efekt końcowy, nigdy nie uda mi się przebić tej skorupy. Gdy się niczego nie zakłada, mogą powstać ciekawe kreacje. Kiedy przystępowałam do pracy nad Almodovarem, bardzo się bałam.
Czego?
- Stoisz na scenie półtorej godziny, sama, jest tylko widz. Jeżeli nie uda się go porwać, stoi się tak i gada, sama dla siebie. Pamiętam takie uczucie: nie wierzyłam sobie do końca. Gustaw Holoubek, dla którego ważne było słowo, zwrócił mi uwagę na to, że mówię swój tekst bardzo szybko. A ja mówiłam tak szybko, bo nie chciałam zanudzić widza. Powiedział, abym dała wybrzmieć słowu. To była jedna z lepszych uwag w moim życiu.
Niektórzy aktorzy schodząc ze sceny, mają zawsze poczucie klęski. Jak jest z tym u Pani?
- Gram w sztukach, które cieszą się niesłabnącą popularnością. Ludzie na mój widok w „Berku” ryczą jak na stadionie. Czy mam być z tego powodu niezadowolona, pójść do domu i płakać, że widownia się myli? Nie odczuwam traumy grając. To jest dla mnie jak oddychanie. Wiadomo, że jeden spektakl jest lepszy, kolejny gorszy. Nie zawsze udaje się uzyskać kontakt z widzem. Miałam tak parę razy. Najbardziej przeraża mnie to, że ludzie przestaną mnie słuchać, a ja będę nudna.
Chyba to Pani nie grozi.
- Długo już rozmawiamy, a Pan jeszcze mnie słucha, więc może nie (śmiech). Oczywiście nie możemy oczekiwać zawsze samych fajerwerków. Spektakle, o których się mówi, że „przyszli Węgrzy”, czyli reakcja widowni jest zerowa, są normą. Na koniec tylko brawa i już. Zdarza się, że ludzie wychodzą po pierwszej części, bo mają autobus (śmiech). Oni zapłacili, my krócej pracowaliśmy. Proste.
Pani jest na etacie w teatrze?
- Tak. To trochę usypia czujność. Niektórzy Wolą być freelancerami. Etat czasami utrudnia projekty. Jednak powinniśmy stale poszukiwać czegoś dla siebie. Dostałam właśnie zaproszenie do Nowego Jorku z moim monodramem. Wymogiem jest granie po angielsku. Znam angielski, ale nie aż tak dobrze. Jednak się zgodziłam. Walczę teraz o prawa do grania monodramu w języku angielskim.
Jeśli polegnę, będę płakać...
- W tym przypadku - tak.
Pani jest trochę jak instytucja.
- W moim imieniu nie działa nikt. Miałam agentkę, ale nie wytrzymała ze mną (śmiech).
Czyli jest Pani postrachem reżyserów i agentek?
- Moja agentka była cudowna, pracowała ze mną dwa miesiące. Sama jednak stwierdziła, że nie nadąża, nie ogarnia wszystkiego i mi wymówiła. Chciałabym mieć agenta z prawdziwego zdarzenia. Kogoś, kto pomoże mi szukać i zdobywać role, a nie będzie tylko od prowadzenia mojego kalendarza. Sama potrafię sobie wszystko zapisać. Jestem dla siebie sterem, żeglarzem, okrętem.
Jeśli nie granie, to co innego?
- Od jakiegoś czasu zaczęła pasjonować mnie przyroda, w sensie zbliżania się do natury. Na przykład ekologiczne gospodarstwo. Miałabym swoją kozę, kury i mnóstwo roślin. Oczywiście musiałoby mi to przynosić jakiś dochód. Na przykład fotografowałabym się z kozą dla przyjezdnych...
Może założy Pani teatr?
- To będzie to samo. Będę produkować spektakl, który i tak umrze. Jako aktor każdego wieczoru oddajesz kawałek siebie. Pracujesz na żywym instrumencie. I z każdym graniem ubywa ciebie. To daje uczucie porządnego wyeksploatowania.
W ramach współpracy dla KrosnoCity.pl - IKMAGAZINE
Rozmawiał: Wiktor Krajewski
Foto: East News