Po trzech miesiącach nieustannych chemoterapii okazało się, że nie są one w stanie spowodować remisji i moją jedyną nadzieją pozostała transplantacja komórek macierzystych.
Decyzja poddania się takiej transplantacji była ciężka. Statystyka była przeciwko mnie: miałam tylko 10-30 procent szans na przeżycie, a jeśliby mi się to udało, to i tak moja przyszłość byłaby inna od tej, którą sobie wyobrażałam.
Nie chodzi o to, że miałam ustalony plan na całe życie, ale miałam pewne cele: podróże, dziennikarstwo, przygody, miłość, czyli przyszłość pełna doświadczeń. Nigdy nie brałam pod uwagę ograniczeń, tylko możliwości.
Właśnie dlatego w 2003 roku, po ukończeniu college’u, pojechałam do Nowego Orleanu. Nie wiedziałam wówczas, co ze sobą zrobić aż pewna niebieskooka debiutantka w jasnoniebieskim cadillacu powiedziała mi, że w „Big Easy” (nieformalna nazwa Nowego Orleanu – przyp. Onet.pl) mogę wszędzie jeździć na rowerze (nie mogłam sobie pozwolić na samochód) i że jazz wylewa się na ulice. To wystarczyło, abym się spakowała i pojechała.
Wierzyłam, że moje życie zawsze takie będzie: wolne, pełne ruchu i bez ograniczeń. Ale reżim leczenia, który lekarze przedstawili mi cztery lata później spowodował, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie będę musiała pójść na kompromisy i żyć jak ptak uwięziony w klatce.
Pomyślałam, że być może lepiej byłoby umrzeć.
Pamiętam, jak zapytałam lekarza podczas pierwszej serii 24-godzinnych siedmiodniowych chemoterapii: „Czy będę mogła pewnego dnia pojechać na Nową Gwineę?” Skrzywił się: „Dlaczego miałabyś chcieć tam pojechać?”
Nie chciałam tam pojechać. Nowa Gwinea była po prostu najbardziej odległym miejscem, które mogłam sobie wyobrazić. Chciałam zapewnienia, że nadejdzie dzień, w którym znów udam się w daleką podróż.
W miarę, jak moje szanse malały, a metody leczenia stawały się coraz bardziej radykalne, stanęłam przed kolejnym problemem. Naświetlanie całego ciała, jakie poprzedza przeszczep komórek macierzystych, spowodowałoby, że stałabym się bezpłodna.
Usiadłam na skrzyżowanych nogach na szpitalnym łóżku, góra chusteczek rosła na moim podołku i opłakiwałam dzieci, których nigdy nie urodzę. Przyjaciel próbował mnie rozweselić. „Dobrą stroną tego jest to, że nie będziesz już musiała używać kondomów” – powiedział Dave. Przypuszczam, że miało to być pocieszeniem, ale wolałabym raczej mieć swoje jajeczka.
Nie pożądałam desperacko dzieci, ale być pozbawioną prawa wyboru – wysterylizowaną – jaka byłaby ze mnie kobieta I menopauza – to jest chmura, która wisi nad przyszłością każdej młodej kobiety, ale zaryzykowałabym twierdzenie, że większość z nas, ja też, nie wiemy o niej zbyt wiele. Czy wyschnę i stracę zainteresowanie mężczyznami? Czy będę 56-letnią kobietą w 26-letnim ciele? Albo jeszcze gorzej, czy zyskam ciało i energię kobiety o 30 lat ode mnie starszej?
Moje obawy na temat przyszłości były bardzo silne. Ale prawdziwym powodem, dla którego rozważałam odmowę leczenia, było moje wyczerpanie. Zmęczenie wyssało ze mnie wolę życia, spróbowania czegokolwiek. Tak, mój szpik kostny był ciężko chory na leukemię i jestem pewna, że to też odgrywało rolę. Ale czułam się tak, jak gdybym nabyła życie pełne znoju i poczucia bezradności wobec otaczającego mnie oceanu smutku.
Otrzymałam diagnozę dokładnie po dwóch latach od ucieczki z Nowego Orleanu przed huraganem Katrina. Jeszcze się nawet nie uporałam z tamtym przeżyciem.
Na tym świecie jest przecież tak wiele cierpienia. Tyle wojen. Gniewu. Nienawiści. Głodu – wszelkiego rodzaju: żywności, pieniędzy, władzy, miłości. Powiedziałam mojej najlepszej przyjaciółce Chelsa: „To może być moja droga wyjścia. Dosyć cierpień”.
Zaczęła płakać. Przyciskała do siebie czule moją rękę i zapytała: „Ale czy to naprawdę spowoduje, że to wszystko odejdzie?”
Wiedziałam, że to cierpienie nie umrze razem ze mną, ale miałam przemożne poczucie, że jedynym sposobem, abym przeżyła, było znalezienie wystarczająco przekonującego powodu do życia.
Nie trzymam się życia, jak być może inni, ze strachu przed śmiercią – bo go nie mam. Nie jestem mężatką, nie mam dzieci, nie czuję się silnie przywiązana do jakiegokolwiek skrawka ziemi, nie walczę też o jakąś konkretną sprawę. Nie mogę polegać na sile jakiegoś związku, który dałby mi wolę życia.
Miałam jednak i mam nadal - nienasyconą ciekawość i kiedy myślę o moich lękach, zaczynam się zastanawiać, jak wyglądałoby moje życie, gdybym miała je przeżyć. Czy stałoby się mniej ograniczone niż dotychczas? Mniej zależne od moich niepokojów i oczekiwań? Moje refleksje stały się pewnie dziwaczne, kiedy ważyłam racje za życiem i śmiercią. Niezależnie od mojej decyzji, weszłabym w nieznane, gdzie – jak sobie zdałam sprawę – byłabym skazana na marsz do przodu.
Zaczęłam się zastanawiać jakie byłyby konsekwencje dla innych, gdybym się poddała z powodu niezadowolenia z ograniczeń w podróżowaniu czy dlatego, że musiałabym kochać dzieci z innymi genami lub być narażona na nieprzyjemne zachowania innych.
A jeśli poddałabym się transplantacji i mimo to umarła? Mogłam wybrać śmierć: ta była pewna, jeśli nie kontynuowałabym leczenia. Ale wybranie życia wiązało się z najwyższym ryzykiem.
Mój transplantolog rozmawiał ze mną o moim wątpliwościach i lękach. Kiedy po trzeciej rundzie chemoterapii okazało się, że 40 procent mojej krwi było wciąż zakażone leukemią, usiadł przy mnie i spytał: „Dokąd idziemy po śmierci?” Wzruszyłam ramionami: „Nie wiem. Czy to nie jest część przygody?”
Lekarz zachęcał mnie, abym kontynuowała leczenie, ale dał mi do zrozumienia, że nawet po podpisaniu zgody na transplantację, jeśli zdecyduję się wycofać, to będę mogła to zrobić. Każdy dzień, który przeżyję, będzie musiał być moim świadomym wyborem.
W sytuacji, gdy czujesz się całkowicie bezsilna, kiedy twoje ciało cię zdradza i potrzebujesz lekarzy, pielęgniarek, transfuzji krwi, kroplówek, leków, zmiłowania firm ubezpieczeniowych i Boga, aby utrzymać się przy życiu, ta wewnętrzna determinacja dała mi wolę podjęcia próby.
Foto: sxc.hu