Za kilka lat pojawi się w Polsce rzesza emerytów z nowego systemu, a właściwie klientów opieki społecznej, bo nie da się przeżyć za 500 zł miesięcznie. Z drugiej strony - system emerytalny generuje dług publiczny. Czy decyzja rządu o przesunięciu środków z OFE do ZUS jest racjonalna?
- Od dawna było wiadomo, że system jest nieefektywny, daje niskie stopy zastąpienia. Przedstawialiśmy na ten temat raporty UNFE, ale media lekceważyły nasze ostrzeżenia, nagłówki gazet wołały: "Nie straszyć!". Minęło ponad 10 lat od reformy i jesteśmy w punkcie wyjścia. Wszystko, przed czym wtedy ostrzegaliśmy, dziś się materializuje. Odsyłam do trzech opracowań UNFE: "Bezpieczeństwo dzięki konkurencji", "Bezpieczeństwo dzięki zapobiegliwości" i "Bezpieczeństwo dzięki emeryturze". Wszystkie zawarte tam zalecenia są aktualne. Segment kapitałowy musi istnieć z powodu dramatycznie niskiego poziomu dzietności. Zabezpiecza nas przed koniecznością nadmiernego opodatkowania młodego pokolenia w przyszłości. To miał być most między mniej licznym pokoleniem młodych a licznym pokoleniem ich rodziców, po to, by ci ostatni mogli mieć świadczenia.
OFE wypracowują świadczenia na poziomie 1/3 wynagrodzenia, nie osiągając nawet rynkowej stopy zwrotu.
- Żeby oceniać efektywność systemu finansowego, musi funkcjonować rynek. Państwo musi pilnować, żeby istniał dostęp do rynku, szeroka oferta, konkurencja, a z drugiej strony - sprawować nadzór nad rynkiem. Nadzór jest konieczny, zwłaszcza nad instytucjami typu OFE, które zarządzając cudzymi pieniędzmi, nie gwarantują wysokości emerytury, tj. są oparte na systemie zdefiniowanej składki i niezdefiniowanego świadczenia. Jeśli system finansowy funkcjonuje nieefektywnie, to nie uzdrowi go wyłączenie jednej chorej cząstki, ba, może to nawet pogorszyć sytuację. Reforma nie może dotyczyć jednego fragmentu systemu finansowego, jakim są OFE. Równie nieefektywne i kosztowne w Polsce są firmy ubezpieczeniowe i banki. Na ich tle prowizje OFE są relatywnie niskie. Jeśli w tej chwili zrezygnujemy z II filara, ludzie zaczną się samodzielnie doubezpieczać w innych instytucjach i będzie to ich jeszcze więcej kosztowało. Co zatem należy robić? Wzmocnić nadzór nad rynkiem i stymulować zwiększanie efektywności wszystkich instytucji finansowych: OFE, banków, funduszy inwestycyjnych i firm ubezpieczeniowych. Propozycje rządu idą w przeciwnym kierunku. Są formą "zgniłego kompromisu" z OFE ponad głowami przyszłych emerytów i na ich szkodę. Państwo zabiera OFE jedną część pieniędzy emerytów, a z drugą pozwala funduszom robić, co zechcą, poprzez poluzowanie limitów inwestycyjnych, wprowadzenie benchmarków, zmniejszanie ich odpowiedzialności za przyszłe emerytury, ograniczanie nadzoru.
Przekierowanie środków zmniejszy dług publiczny, a emerytury, jak miały być niskie, tak będą?
- To nieprawda, że OFE generują dług publiczny. Poprzednie manewry rządu polegały na tym, iż rozrzucano deficyt budżetowy po różnych segmentach finansów publicznych, udając, że się go ogranicza. Okazało się jednak, że statystyka europejska komasuje te wszystkie długi porozrzucane po kątach, poza jednym - długiem emerytalnym. Obecny manewr polega więc na przerzuceniu długu i deficytu do części emerytalnej, która nie jest liczona. To dalszy ciąg statystycznych machlojek. Efekt? ZUS, który jest zadłużony na co najmniej 2 bln zł, będzie jeszcze szybciej się zadłużał o tę dodatkową składkę, która teraz będzie wpływała do niego i będzie wydawana na bieżące emerytury, ale zostanie zapisana na indywidualnych kontach przyszłych emerytów. Nie ma przy tym żadnych gwarancji, że jak na chwilę rząd złapie oddech, to nie zacznie więcej wydawać. Dług jest bardzo wysoki, deficyt - bez przyrostu na rachunkach emerytalnych - sięga 120 mld złotych. To ponad 8,5 proc. PKB! Statystyczne zmniejszenie go o 1,1 proc. (przez przekierowanie pieniędzy do ZUS) niewiele zmieni. Rośnie presja Komisji Europejskiej na obniżenie deficytu do 3 proc. PKB. Nagle może się okazać, że musimy zacisnąć pasa bardziej niż Rumunia, Grecja, Portugalia i Irlandia.
Minister pracy Jolanta Fedak przekonuje, że dzięki przekierowaniu do ZUS będą środki na prawdziwą politykę prorodzinną, a lepsza demografia podniesie przyszłe emerytury.
- Wielokrotnie apelowałem do wszystkich rządów o wprowadzenie polityki prorodzinnej. Owszem, jest odzew ze strony ministerstwa pracy, ale tylko werbalny. Nic nie zostało poczynione. Decydować się na przesunięcie środków do ZUS po to, by wolne środki zostały roztrwonione - to zbyt ryzykowne. Gdyby zaproponowano w pakiecie, że przesuwamy środki do ZUS, a jednocześnie podnosimy odpis podatkowy na każde dziecko do 500 zł miesięcznie, to można by się nad tym zastanowić. Obawiam się jednak, że może być odwrotnie - za chwilę się dowiemy, że musimy ograniczyć deficyt o 60 mld zł i rząd zechce zlikwidować nawet i te skromne ulgi na dzieci, które mamy.
Czy w obecnym stanie finansów już za późno na politykę prorodzinną?
- Na politykę prorodzinną nigdy nie jest za późno, tyle że moment, kiedy ona może być efektywniejsza, przemija. Im później się ją wprowadzi, tym mniejsze przynosi efekty i jest bardziej kosztowna. Bez sensu jest zamawianie badań, z których wynika, że 30 proc. polskiej młodzieży w ogóle nie chce mieć dzieci. Zrobienie analizy pokazującej, ile rodzina powinna uzyskać pomocy od państwa, żeby mieć troje dzieci, to byłby sensowny raport. Albo o ile więcej podatków powinni płacić ci, którzy nie mają dzieci, a chcą mieć w przyszłości emeryturę.
Część ekonomistów twierdzi, że zamiast przejmować pieniądze z OFE, państwo powinno stworzyć tańszy państwowy mechanizm inwestowania tej części składki.
- Te propozycje nie uwzględniają wiedzy na temat funkcjonowania rynku kapitałowego. Także propozycja rządu kompletnie nie jest spójna z tym, co rząd chce osiągnąć. Rząd chce przekierować do ZUS tę część składki na OFE, która jest inwestowana przez fundusze w instrumenty dłużne (głównie obligacje państwowe). Mówią - po co płacić OFE prowizje za inwestowanie, gdy państwo może to samo załatwić bez prowizji. Ale to błąd! OFE mają w portfelach ok. 130 mld zł obligacji. Jeśli na kontach w ZUS powstanie rachunek mający rentowność na poziomie obligacji, to klienci OFE uznają, że pozostałą część składki najrozsądniej będzie inwestować wyłącznie w akcje i będą wybierać fundusze akcyjne. OFE, pozbawione limitów inwestycyjnych, zaczną sprzedawać obligacje, przerzucać się na inwestowanie w akcje. Problem w tym, że państwo, w ramach rolowania swoich długów, będzie potrzebowało emisji obligacji, w tym roku na blisko 130 mld złotych. I oto niespodziewanie dla ministra finansów może się okazać, że w chwili, gdy będzie chciał upłynnić obligacje na 130 mld, kolejne 130 mld zł w obligacjach zechcą upłynnić fundusze. Państwo nie będzie mogło sprzedać swoich obligacji, przestraszy się i przywróci limity inwestycyjne dla OFE, by musiały część środków inwestować w obligacje. Ale OFE będą dysponować już tylko 1/3 składki. W praktyce oznaczałoby to, że ilość popytu idącego na rynek akcji zmaleje dwukrotnie, a nawet o 2/3. Chcąc wyprzedawać dalej majątek państwowy, żeby uzyskać dziesiątki miliardów z prywatyzacji - rząd natknie się na barierę: nie będzie nabywcy instytucjonalnego. Nie dość, że sprzedaje w kryzysie, a więc poniżej wartości, to jeszcze wykreuje podaż, która nie znajdzie popytu. Ale to nie koniec. Jeśli minister skarbu będzie mimo wszystko sprzedawał, obniżając cenę, to firmy funkcjonujące na giełdzie, które chcą pozyskać przez giełdę kapitał, nie będą w stanie emitować nowych akcji.
Akcje staną się tak tanie, że nie będzie się opłacało przeprowadzać nowych emisji?
- Tylko przedsiębiorstwa o zawrotnych możliwościach inwestycyjnych, posiadające nadzwyczajne projekty, będą w stanie racjonalnie emitować. Generalnie może to zahamować inwestycje przedsiębiorstw. Nie będzie nowego kapitału, nie będzie nowych miejsc pracy. Te konsekwencje przesunięcia środków z OFE do ZUS nie są przez rząd uwzględniane.
Wynika z tego, że za kilka lat niskie emerytury zatrzęsą rynkiem. Miliony emerytów praktycznie przestaną być "konsumentami". Brak popytu sprawi, że gospodarka przestanie funkcjonować.
- Wskaźniki eurostatu na temat przyszłej sytuacji demograficznej Polski są niewiarygodne. Mówienie o tym, że w 2060 r. Polsce ubędzie 7 mln mieszkańców, liczba osób w wieku produkcyjnym spadnie o 10-11 mln (tj. o 40 proc.) i będzie ponad 4 miliony 80-latków (cztery razy więcej niż teraz) - jest niewiarygodne... To wizja zgoła nierealistyczna, ponieważ osoby w wieku produkcyjnym, obciążone utrzymaniem takiej rzeszy starszych ludzi, po prostu zawczasu wyemigrują albo będą pracować na czarno, byle na nich nie płacić. To w praktyce będzie oznaczało, że starsi nie dożyją 80 lat, umrą przed terminem, m.in. w wyniku niedostatecznej opieki zdrowotnej, emerytur poniżej poziomu egzystencji. Nagle się okaże, że - tak jak w Rosji - średnia wieku gwałtownie spadnie. Polska z kraju 40-milionowego stopnieje do dwudziestoparomilionowego w 2060 roku. Już w tym roku osób w wieku produkcyjnym jest o 100 tys. mniej. Rośnie liczba emerytów, kurczy się baza podatkowa. Obecna debata poprzedza sekwencję zdarzeń, które nastąpią, takich jak wydłużanie okresu pracy, zmniejszanie dostępności służby zdrowia, pogarszanie się sytuacji finansów publicznych, wzrost podatków i opłat. Druga strona medalu to podatnicy, którzy chcąc przetrwać, wyjeżdżają za granicę, a właściwie są wypychani przez coraz gorsze warunki pracy, coraz wyższe opłaty i coraz gorzej funkcjonujące państwo.
W takim razie, jak ten bieg rzeczy powstrzymać?
- Należy wykonać to, co było postulowane w programie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości z 2005 roku. PiS tego nie zrobiło i należy się modlić, aby jak najszybciej ktokolwiek to zrealizował. Tylko że jest 5 lat później, miniwyż posunął się w latach, jest mniej kobiet w najlepszym wieku do posiadania dzieci. Dzisiaj działania prorodzinne muszą być bardziej kosztowne, ulgi wyższe, opodatkowanie rodzin niższe. Trzeba doprowadzić do równowagi demograficznej poprzez zwolnienia podatkowe i dodatki finansowe dla rodzin mających dzieci, a reszta pokolenia musi tym rodzinom pomóc w imię własnego, dobrze pojętego interesu.
Można rodzicom zmniejszyć składki emerytalne. W przyszłości to ich dzieci będą pracowały na tych, którzy dzieci nie mają.
- To dobry pomysł, bo pokazuje, jak bardzo nasze emerytury zależą od liczby dzieci. Trzy punkty procentowe z naszej składki do ZUS mogłyby być kierowane nie do wspólnego worka, z którego korzystają wszyscy ubezpieczeni, lecz bezpośrednio do naszych rodziców, babć i dziadków. To byłby zwrot nakładów, jakie ponieśli na wychowanie swoich dzieci. Świadczenia emerytalne takich osób byłyby przez to sprawiedliwiej waloryzowane, unaoczniając, od czego zależą wypłacane emerytury.
Kolejna sprawa - należy tak uregulować rynek kapitałowy, by był mniej kosztowny i bardziej efektywny. Musi istnieć wspólna płaszczyzna informacyjna dla instytucji finansowych, na której będzie widoczne, która jakie ma koszty, kto jest lepszy, kto gorszy w pomnażaniu pieniędzy. Klienci muszą uzyskać możliwość porównania. Rząd zapowiada np., że wprowadzi dobrowolne ubezpieczenie emerytalne w OFE i innych instytucjach, a składki zostaną zwolnione z PIT. Otóż nie może być tak, że te pieniądze trafią do instytucji nieefektywnych, których koszty są wyższe nawet niż OFE. Obecnie w TFI prowizje od aktywów są czasami 6 razy wyższe niż w OFE! Jak więc TFI mają zapewnić ludziom wyższe emerytury? Za chwilę będzie kolejny skandal, że "przejadły" pieniądze emerytów. Należy wspierać dodatkowe oszczędzanie, ale w instytucjach efektywnych, działających na konkurencyjnym rynku.
Aktywa instytucji finansowych powinny być pod ścisłym nadzorem. Wyspecjalizowane komórki powinny odnotowywać wszelkie nieprawidłowości na rynku kapitałowym. Tymczasem padają propozycje, by nadzór nad bankami przenieść z KNF z powrotem do NBP... Ależ to jest właśnie ten element systemu, który się sprawdził! Państwo polskie nie dopłacało bankom w kryzysie, bo KNF po prostu nie miała pieniędzy. Musiały dopłacać ich zagraniczne centrale. Po co przenosić odpowiedzialność za nadzór bankowy na NBP? Chyba tylko po to, aby poddać go presji na przejmowanie w kryzysie niewyobrażalnych ryzyk banków i żeby przy kolejnym załamaniu finansowym zapłacił polski podatnik.
Trzeci element naprawy szeroko pojętego systemu finansowego Polski to wprowadzenie budżetu zadaniowego, który pozwalałby na analizowanie wydatków publicznych pod kątem tego, na ile poszerzą one bazę podatkową w przyszłości. Inaczej grozi nam to, że zostaniemy zmuszeni mechanicznie ciąć wydatki, także te przynoszące dochód. Chodzi o to, by mieć model optymalizujący wydatki państwa, który by informował, gdzie może być dług, ponieważ w przyszłości nakłady się zwrócą w postaci większych dochodów podatkowych państwa.
Mechaniczne oszczędności - cięcia w rytm reguły wydatkowej - doprowadzą do utraty dochodów?
- Po II wojnie światowej państwa zachodnie miały wysokie deficyty, które szły na infrastrukturę, która poprawiała warunki zakładania miejsc pracy. Na służbę zdrowia, aby ludzie mniej chorowali i byli bardziej produktywni. Na rodziny, by wychowały przyszłych podatników. Na naukę, by ludzie lepiej wykształceni i bardziej produktywni lepiej zarabiali. Mimo ciągłych deficytów budżet zawsze się zamykał, bo dług był spłacany wyższymi podatkami w przyszłości. Potrzeba racjonalności. Najgorsze jest to, że pod wpływem unijnych statystyk możemy być zmuszeni do cięć nie tylko bolesnych dla ludzi, ale i blokujących rozwój gospodarczy oraz powstawanie w Polsce nowych miejsc pracy. Dlatego konieczne jest wprowadzenie budżetu zadaniowego w takim kształcie, jaki był planowany w programie gospodarczym w 2005 roku.
Rząd poza przeniesieniem pieniędzy z OFE do ZUS innych działań ozdrowieńczych dla finansów publicznych nie przedstawił.
- To zła propozycja i nie da się jej poprawić. Polityka musi być spójna. Przybywa emerytów, zapotrzebowanie na zabiegi medyczne rośnie w tempie geometrycznym, spada poziom zastąpienia emerytur. Okres bimbania to my już mamy za sobą. Oszczędzaliśmy na dzieciach, pozaciągaliśmy kredyty, powyprzedawaliśmy aktywa. Utraciliśmy dochody, a rachunki będziemy musieli płacić coraz wyższe.
Dziękuję za rozmowę.
Źródło: NASZ DZIENNIK, 25 stycznia 2011, Nr 19 (3950)